Odkurzyłam ostatnio maszynę do szycia. I to odkurzyłam ją dosłownie, bo odkąd kilka miesięcy temu porwała się tandetna, plastkiwa osłonka, która była do owej maszyny dołączona, biedaczka stała i osiadała kurzem. Trzeba było w końcu ten stan zmienić i uszyć pokrowiec. Uszyłam chyba taki najprostszy z możliwych, wykorzystując do tego celu resztki nieco sztywniejszych tkanin, które kupiłam już jakiś czas temuw Ikei.
Kiedy pokrowiec był gotowy musiałam zadbać i o siebie. Jesień zbliża się sporymi krokami, a wraz z nią chłody, przed którymi będę się bronić np. za pomocą tej bluzki/tuniki, uszytej z prościutkiego wykroju Burdowego (Burda 1/2011, model 123).
Jak chyba widać, tunika ta jest dosyc (może nawet zbyt) długa i po dodaniu grubych rajstop oraz jakiegoś fajnego paska mogłaby posłużyć za ciepłą, jesienną sukienkę.
Największy jej mankament to pewna paskudna właściwośc sweterkowej dzianiny, z której została uszyta: GRYZIE! Ale na to, z tego co mi wiadomo, nie da się nic poradzić, poza założeniem pod spód innej bluzki.
A kiedy i moja tunika była gotowa, przyszedł czas, aby spełnić prośbę córci i uszyć kilka ciuszków dla jej lalki. Teraz i Glicyndia (córa jest mistrzem w wymyślaniu oryginalnych imion dla lalek) jest dobrze wyposażona na jesienną słotę. W sumie uszyłam jej sześć ubranek: spodnie dresówki, polarową kurteczkę, płaszczyk (lub długi sweterek) z dzianiny pozostałej z szycia mojej tuniki, t-shirt (zeby miała co założyć pod kurtkę/płaszczyk), golf oraz spódniczkę na gumce. Wszechobecny beret należał do jej orginalnego wyposażenia i jest wciąż przyszyty do jej rozczochranych kłaczków.
Wykroje na owe ciuszki (oprócz spódniczki, bo to najzwyklejszy prostokąt) pożyczyłam sobie od Tildowych aniołów, dopasowując je nieco do wymiarów Glicyndii.